Pod przeciekającym wieży dachem
Snuje się, ze snu wybudzona
Po części tęsknotą, po części strachem.
Podchodzi do okna, słońca spragniona.
Mrużąc oczy, rozczesując włosy
Nuci pod nosem stare kołysanki.
Plecie kosmyki w złociste kłosy.
Słońce się wita przez dziurawe firanki.
Wykrzywia twarz do lusterka
W bladym, ołowianym uśmiechu,
A potem moknie muślinowa sukienka,
Którą suszy w nagłym pośpiechu.
Przy zaschniętym kubku, codziennie o poranku
Stoi tam, aż oczy się znużą.
Wpatruje się w drogę prowadzącą do zamku
Zarośniętą bluszczem i dziką różą.
Wyczekuje kogoś, kto stanie u wrót
Na koniu białym i w srebrnej zbroi
Lecz mury już osiadł kurz i brud
A ona nadal co dzień tam stoi.
I błąka się po ciasnej wieży,
Czasem potrąci przeklęte wrzeciono,
Stłucze parę porcelanowych talerzy
I podmucha rękę wrzątkiem sparzoną.
A ukłucie na palcu jeszcze zostało.
Rana pulsuje i krwawi jak świeża
Przygniata ją paznokciem, gdy bólu za mało,
Szepcząc pod nosem wersy pacierza.
Z dnia na dzień coraz ciężej
Wstawać z uśmiechem na twarzy z rana.
I na kłosach włosów słońca mniej
I siniaków więcej na kolanach.
Nadchodzi zima niebieska, zima lodowa.
Chłód murów ręce jej studzi.
Pod ciepły koc serce więc chowa...
Lecz czy jutro znów się obudzi?
Naprawdę piękne... Przepiękne.
OdpowiedzUsuńPodziwiam Cię ! : ))
OdpowiedzUsuńRoxana